Strach kieruje mną przez całe życie. Odkąd poznałam choć trochę przykrych doświadczeń poznałam uczucie obawy przed tym, co się może wydarzyć i już na zawsze pozostało to w mojej głowie, zakodowane w systemie. Objawiało się w wielu zachowaniach, od działania w szkole, przez brak wiary w to, że stać mnie na trochę więcej, aż po strach przed utratą miłości.
Być może gdybym potrafiła wtedy zdefiniować to, czym się kieruję przy wyborze swojej drogi, dziś byłabym już gdzieś dalej. Puste frazesy, co bym zrobiła, gdybym się nie bała, mimo wielu zmian poczynionych przez krótki czas, wciąż moją dewizą życiową było to, aby czuć się bezpiecznie. Nie wypływałam na głębokie wody, nie dawałam się porwać wydarzeniom, nie wyciągałam ręki po coś, czego nie byłam pewna ani po nic, czego nie przewidziałam w planach. Nie oznacza to, że nie było mnie stać na spontaniczność, bo wręcz przeciwnie, okazywałam jej sporo względem siebie- jednak był to małe rzeczy, do których nie przywiązywałam większych emocji- takie, które w moim życiu niewiele by zmieniły.
Życie jak w bajce bańce
Strach powiązany jest stricte z negatywnym postrzeganiem siebie i świata. Wbrew pozorom, bycie zawsze przygotowaną na coś złego, co może się wydarzyć, wcale przed tym nie ustrzega. Nie znam przyszłości, a dodatkowe czarnowidztwo powoduje stres, z którym nie umiem walczyć, często nieświadomie doprowadzając do tego, czego się bałam.
Nie ukrywam, że życie w szklanej bańce jest bardzo wygodne. Mimo stresu i strachu, pozwalam sobie się wycofać wtedy, kiedy uważam, że jestem w pewien sposób zagrożona, dzięki czemu unikam wielu konfliktów. Jednak wycofując się także tracę – głównie czyjeś postrzeganie mnie jako osoby niezależnej i silnej. Mowa o tym, że nawet ja sama nie postrzegam siebie jako takiej osoby, świadomość własnej słabości istnieje i pojawia się zawsze w formie wyrzutów. Jest to znak informujący o tym, że strach nie jest czymś co występuje naturalnie przez cały czas. Człowiek potrzebuje stabilizacji, a ja jej sobie nie zapewniam. Nie odpuszczam ani na chwilę, nie zatrzymuję negatywnych myśli, wizji, wydarzeń, które dzieją się tylko w mojej głowie i których nie jestem w stanie przewidzieć.
Jaki jest tego skutek?
Mam marzenia, ale boję się je spełniać.
Mam plany i cele, ale tylko na papierze, ponieważ wymagają one ode mnie dużego kroku naprzód- przebicia się przez szkło.
Dziś będąc w bańce już wiele lat, zaczynam się dusić. Prawdopodobnie to, jakie mam traumy i doświadczenia sprawiło, że już zawsze będę się bać. Jednak wyjście z bańki polega na tym, aby działać POMIMO strachu.
Wpływ na otoczenie
Dziś ten oddech jest jeszcze niepewny, ale tylko ryzykując i podejmując małe kroki odetchnę pełnią płuc. Widzę także spory paradoks, ponieważ od zawsze największym pragnieniem w moim życiu była właśnie stabilizacja. Zaczęłam szukać problemu w sobie, nie we wszystkim innym.
Ciężko jest wykazać się akceptacją wobec każdego szczegółu, który mnie otacza, ale brakowało mi jej także w tych głównych elementach mojego życia- związku, rodzinie, pracy. Okazuje się, że istnieją na tym świecie ludzie, do których nic nie dociera, którzy są odporni na wszelkie otoczenie- jakie by ono nie było, udawajmy, że nic się nie wydarzyło, nawet jeśli działo się latami. A ja nie mam na to najmniejszego wpływu.
Praca. Dlaczego mam się bać powiedzieć coś, co może komuś nie pasować? Ktoś zaakceptuje mnie, jakakolwiek bym nie była, a inna zmiesza mnie z błotem choćby dlatego, że próbowałam się dostosować. Zwracałam zbyt dużą uwagę na to, czy kogoś urażę swoim zachowaniem- ba, trułam się tym nawet wtedy, kiedy słyszałam od innych, żebym się tym nie przejmowała. W mojej głowie pojawiało się tylko zdanie “ale przecież ja też mówię, że wszystko gra wtedy, kiedy coś nie gra”. Tak, dzisiaj wiem, że to także był wtedy mój problem a nie czyiś- tak jak dziś to nie mój problem, że ktoś ma kłopoty z komunikacją i byciem szczerym sam ze sobą.
Życie postawiło mnie w nieznanej mi dotąd sytuacji. Nieznanej… tak mi się przynajmniej wydawało. Przecież ja już kiedyś byłam w tym położeniu. Ba, nawet w “gorszym” a mimo to docierały do mnie bodźce posiadania własnego życia i szacunku do drugiego człowieka. Nagle przyszło mi to z wielkim bólem i trudem, mimo, że przecież tak naprawdę tego nie chciałam. Nie da się mieć kogoś na własność- nie chcę mieć nikogo na własność- bo nie chcę, aby ktoś miał mnie w ten sposób. Zagrożenie spowodowało strategię destrukcyjną, w gruncie rzeczy, kiedy widziałam, że nic mi już nie pozostało – zniszczyłam wszystko do końca. Przy okazji siebie i swoje poczucie złudnego jakże “bezpieczeństwa”.
Odwagi!
Jakie z tego wnioski? Nie ustrzegę się przed bólem. Tak, jak nie przygotuję się na szczęście. Jedno i drugie jest częścią mnie, mojego istnienia, mojego życia i całego wszechświata. Nie ma bólu bez szczęścia, tak jak nie ma światła bez ciemności. Swoim strachem chciałam sprawić, że zawsze będę już tylko kroczyć tamtędy, gdzie jest światło. Jeżeli coś złego ma się wydarzyć na mojej drodze, wydarzy się i tak. Jeżeli będę próbowała na siłę tego uniknąć, podświadomie do tego doprowadzę. Bojąc się zniszczeń, jakie może spowodować ból- sama rozpętam największą burzę. Z której ranna wyjdę nie tylko ja.
Moim celem nie jest krzywdzenie innych, ale przede wszystkim krzywdzenie siebie. Jeśli będę to robić, nie dam nikomu poczucia, że jestem stabilna i nie ranię, kiedy się zachwieję. Nie przygotuje mnie to do stworzenia rodziny, nie da pewnej pracy, szczęśliwego związku. Zostanę w sytuacji, gdy nie będę potrafić okazać krztyny wdzięczności nawet sobie. Przerywam błędne koło, samonapędzające się zdarzenia i próbuję przełamać schematy.
Ostatecznie nigdy nie jest na to za późno.
Nie spłacasz swoich długów, więc nie boisz się życia i konsekwencji.
Być może to mało pokorne, ale myślę, że spłaciłam z nawiązką 😉