Jest 22:08, późny, zimowy wieczór. Od parapetu odbijają się krople, jeszcze wydawałoby się że jesiennego deszczu. A może już wiosennego? Prawdziwą zimą trudno nazwać delikatnie ciepłe dni, cieplejsze niż zazwyczaj, a jednak wciąż chłodne. Jeszcze trudniej pozostać wierną kalendarzowi, który wskazuje dość jasno. Lekki podmuch wiatru rozwiewa zasłony, okno balkonu uchyla się bardziej, a ja czuję na stopach chłodne powietrze. Przez pół roku nie zwróciłabym uwagi na takie detale. Faktura ścian, gdzieniegdzie poprzerywane nierównością, zwisający żyrandol o który zahaczałam codziennie przez pół roku. Wszystko wydaje się nagle tak odległe. To tylko miejsce, kolejne na mojej drodze, a następne wciąż nie będzie tym ostatecznym miejscem, do którego idę. Które to już…zdawałoby się, że piąte. Jednak pogmatwanie i zawiłości życia nie dają mi pewności żadnej.
Siedzę pośród przedmiotów. Otoczona nimi, z głośnika leci „sad lofi for sleepless night”. Ostatnio pokochałam lekkie bity, pośród całej ciężkości muzyki, z którą na co dzień mam do czynienia, takie melodie są abstrakcją. A ja nie mogę poradzić nic na obejmującą mnie ze wszystkich stron melancholię. Byłam w tym miejscu najkrócej ze wszystkich miejsc poza domem rodzinnym, a jednak wydawałoby się, że przywiązałam się do niego najbardziej. Ogromne łóżko, parapet z kurzącymi się książkami, które stały nieruszone, choć wszystkie przeczytane. Wożę je ze sobą odkąd wyjechałam z domu rodzinnego, jak najcenniejsze skarby. Skład kolekcji zmienia się co jakiś czas, choć niektórych trudno jest się pozbyć na zawsze. Część z nich wciąż przechowuje stare, pożółkłe już świstki papieru, bilety, chyba donikąd.
Kompletuję rzeczy, co jakiś czas znajduję coś, co zasługuje na znalezienie się w pudełku wspomnień. Je także wożę ze sobą odkąd pamietam. Stare listy, muszle znad morza północnego, przypominające ten orzeźwiajacy wiatr z brytyjskiego miasteczka Portsmouth. Wymięte już pocztówki, bilety z koncertów, karty pamięci ze zdjęciami, których nie zdola już odczytać komputer. Zdjęcia, które niegdyś zdobiły biurka i ściany, których zapewne nigdy się nie pozbędę, ale też patrzeć nie chcę zbyt często. Ususzone płatki kwiatów, liści i wyschnięte na wiór kasztany z ulicy Kleszczowej. Nakrętki od napojów z dedykacją, bądź aktualną na tamtą chwilę, sentencją. Zamykam pudełko, niczym kolejny rozdział życia w czterech, tekturowych ścianach. Zaklejam taśmą, by nie zgubiło się nic, tak jakby miało to doprowadzić do zguby części mnie.
I myśle o tym, że miałam do miejsc się nie przywiązywać. Jednak chyba nie da się pominąć tego etapu, gdy każde miejsce wiąże się z poznawaniem ludzi, którzy potrafią zmieniać życie. Których mogłam obserwować co dzień, w najbardziej złym i najbardziej dobrym stanie, wspierać, płakać i śmiać się razem. I choć brzmi to jak przyjaźń na całe życie wiem, że w kolejnym miejscu odnajdę się równie dobrze. Prawdą akceptowaną od zawsze było to, że ludzie pojawiają się i odchodzą, i nie ma na to rady. Ci, którzy pozostają, wrastają być może na stałe tworząc więzi. A jednak istnieje ryzyko, że i oni kiedyś odejdą. W życiu prwdopodobnie nic nie jest na stałe. Na szczęście i nieszczęście. Możliwie, że po prostu próbujemy sami siebie okłamywać, starać się i każdego dnia walczyć, by utrzymać przy sobie kogoś, kogo już dawno powinno nie być. Nieważne, jaką cenę przyjdzie za to zapłacić, w tym momencie się to nie liczy. Koszt wypalenia się, gdy zostajesz sam w pustym pokoju, siedząc na podłodze, wsłuchując się we własne myśli, uzmysławiasz sobie własną samotność kryjąc twarz w dłoniach, zaciskając wargi. Przeklinasz każdą obietnicę daną i otrzymaną, niczym puste zdania, wypowiedziane sucho by rozdrobnić atmosferę i uczynić pożegnanie…mniej bolesnym.
Towarzyszy mi lekki niepokój. Znam fakty aspektów przeprowadzki, nowej lokalizacji, która wcale tak nowa nie będzie, jak mogłaby się wydawać. A jednak całkowicie różna, niepewna i nieco ekscytująca. Mam wrażenie, że od dwóch tygodni czekałam na ten wieczór. I siedzę, słuchając cichego beatu muzyki. Poza mną cisza. Jakbym była jedynym człowiekiem na tym osiedlu. Wychodzę na ostatniego papierosa. Chłód przeszywa mnie na wskroś. Odpalam, zaciągam się, wypuszczam dym w powietrze. Choć widok z balkonu nigdy nie wydawał mi się szczególnie piękny i ciekawy, nagle wydaje się być nieco nowy, jakbym patrzyła na niego codziennie, lecz nigdy tak naprawdę nie zobaczyła. Na nagich gałęziach drzew siedzą wrony w ciszy, a w ciemności i delikatnym świetle lamp ulicznych widać jedynie ich cień. Mijają minuty. Gaszę papierosa w przepełnionej już popielniczce, która wręcz domaga się opróżnienia. Nieco to wszystko filmowe, teatralne.
Myślę o miejscu, które mogłabym nazwać domem. To coś, czego najbardziej brakuje od zawsze. Jak kawałek wspomnień, które się opuszcza na zawsze i nigdy już nie powraca. Jak nigdy niezaspokojone pragnienie. Przybrało to wymarzony cel, chociaż nie wiem, kiedy i czy w ogóle uda się go spełnić. Czy dokonam tego sama, czy też ramię w ramię z kimś, kto również nie ma miejsca, w którym czułby się w pełni swobodnie. A może właśnie każda z tych osób, ważna, która jest na stałe; to tam po części jest ten dom. Tam, gdzie dostaniesz rozpuszczalną kawę i wegetariańską pizzę, czekoladki z miętą i rafaello. Inny dom to też ten, gdzie nie prosisz o herbatę, tylko robisz ją sobie sam. Gdzie możesz zrobić sobie tosty z serem i siedzieć przy stole po turecku, ponieważ nikt nie będzie cię z tego powodu ocenial. Dom tam, gdzie masz swoją ulubioną poduszkę i zawsze znajdzie się dla ciebie kąt.
I tam, gdzie możesz milczeć, śpiewać, krzyczeć i śmiać się. Robić głupie miny do zdjęć, liczyć na dobrą radę, lub wygadać się, by samemu ułożyć swoje myśli. Gdzie możesz liczyć… na obecność.