fbpx

  Jest 22:08, późny, zimowy wieczór. Od parapetu odbijają się krople, jeszcze wydawałoby się że jesiennego deszczu. A może już wiosennego? Prawdziwą zimą trudno nazwać delikatnie ciepłe dni, cieplejsze niż zazwyczaj, a jednak wciąż chłodne. Jeszcze trudniej pozostać wierną kalendarzowi, który wskazuje dość jasno. Lekki podmuch wiatru rozwiewa zasłony, okno balkonu uchyla się bardziej, a ja czuję na stopach chłodne powietrze. Przez pół roku nie zwróciłabym uwagi na takie detale. Faktura ścian, gdzieniegdzie poprzerywane nierównością, zwisający żyrandol o który zahaczałam codziennie przez pół roku. Wszystko wydaje się nagle tak odległe. To tylko miejsce, kolejne na mojej drodze, a następne wciąż nie będzie tym ostatecznym miejscem, do którego idę. Które to już…zdawałoby się, że piąte. Jednak pogmatwanie i zawiłości życia nie dają mi pewności żadnej.
Siedzę pośród przedmiotów. Otoczona nimi, z głośnika leci „sad lofi for sleepless night”. Ostatnio pokochałam lekkie bity, pośród całej ciężkości muzyki, z którą na co dzień mam do czynienia, takie melodie są abstrakcją. A ja nie mogę poradzić nic na obejmującą mnie ze wszystkich stron melancholię. Byłam w tym miejscu najkrócej ze wszystkich miejsc poza domem rodzinnym, a jednak wydawałoby się, że przywiązałam się do niego najbardziej. Ogromne łóżko, parapet z kurzącymi się książkami, które stały nieruszone, choć wszystkie przeczytane. Wożę je ze sobą odkąd wyjechałam z domu rodzinnego, jak najcenniejsze skarby. Skład kolekcji zmienia się co jakiś czas, choć niektórych trudno jest się pozbyć na zawsze. Część z nich wciąż przechowuje stare, pożółkłe już świstki papieru, bilety, chyba donikąd.
  Kompletuję rzeczy, co jakiś czas znajduję coś, co zasługuje na znalezienie się w pudełku wspomnień. Je także wożę ze sobą odkąd pamietam. Stare listy, muszle znad morza północnego, przypominające ten orzeźwiajacy wiatr z brytyjskiego miasteczka Portsmouth. Wymięte już pocztówki, bilety z koncertów, karty pamięci ze zdjęciami, których nie zdola już odczytać komputer. Zdjęcia, które niegdyś zdobiły biurka i ściany, których zapewne nigdy się nie pozbędę, ale też patrzeć nie chcę zbyt często. Ususzone płatki kwiatów, liści i wyschnięte na wiór kasztany z ulicy Kleszczowej. Nakrętki od napojów z dedykacją,  bądź aktualną na tamtą chwilę, sentencją. Zamykam pudełko, niczym kolejny rozdział życia w czterech, tekturowych ścianach. Zaklejam taśmą, by nie zgubiło się nic, tak jakby miało to doprowadzić do zguby części mnie.
  I myśle o tym, że miałam do miejsc się nie przywiązywać. Jednak chyba nie da się pominąć tego etapu, gdy każde miejsce wiąże się z poznawaniem ludzi, którzy potrafią zmieniać życie. Których mogłam obserwować co dzień, w najbardziej złym i najbardziej dobrym stanie, wspierać, płakać i śmiać się razem. I choć brzmi to jak przyjaźń na całe życie wiem, że w kolejnym miejscu odnajdę się równie dobrze. Prawdą akceptowaną od zawsze było to, że ludzie pojawiają się i odchodzą, i nie ma na to rady. Ci, którzy pozostają, wrastają być może na stałe tworząc więzi. A jednak istnieje ryzyko, że i oni kiedyś odejdą. W życiu prwdopodobnie nic nie jest na stałe. Na szczęście i nieszczęście. Możliwie, że po prostu próbujemy sami siebie okłamywać, starać się i każdego dnia walczyć, by utrzymać przy sobie kogoś, kogo już dawno powinno nie być. Nieważne, jaką cenę przyjdzie za to zapłacić, w tym momencie się to nie liczy. Koszt wypalenia się, gdy zostajesz sam w pustym pokoju, siedząc na podłodze, wsłuchując się we własne myśli, uzmysławiasz sobie własną samotność kryjąc twarz w dłoniach, zaciskając wargi. Przeklinasz każdą obietnicę daną i otrzymaną, niczym puste zdania, wypowiedziane sucho by rozdrobnić atmosferę i uczynić pożegnanie…mniej bolesnym.

  Towarzyszy mi lekki niepokój. Znam fakty aspektów przeprowadzki, nowej lokalizacji, która wcale tak nowa nie będzie, jak mogłaby się wydawać. A jednak całkowicie różna, niepewna i nieco ekscytująca. Mam wrażenie, że od dwóch tygodni czekałam na ten wieczór. I siedzę, słuchając cichego beatu muzyki. Poza mną cisza. Jakbym była jedynym człowiekiem na tym osiedlu. Wychodzę na ostatniego papierosa. Chłód przeszywa mnie na wskroś. Odpalam, zaciągam się, wypuszczam dym w powietrze. Choć widok z balkonu nigdy nie wydawał mi się szczególnie piękny i ciekawy, nagle wydaje się być nieco nowy, jakbym patrzyła na niego codziennie, lecz nigdy tak naprawdę nie zobaczyła. Na nagich gałęziach drzew siedzą wrony w ciszy, a w ciemności i delikatnym świetle lamp ulicznych widać jedynie ich cień. Mijają minuty. Gaszę papierosa w przepełnionej już popielniczce, która wręcz domaga się opróżnienia. Nieco to wszystko filmowe, teatralne.

  Myślę o miejscu, które mogłabym nazwać domem. To coś, czego najbardziej brakuje od zawsze. Jak kawałek wspomnień, które się opuszcza na zawsze i nigdy już nie powraca. Jak nigdy niezaspokojone pragnienie. Przybrało to wymarzony cel, chociaż nie wiem,  kiedy i czy w ogóle uda się go spełnić. Czy dokonam tego sama, czy też ramię w ramię z kimś, kto również nie ma miejsca, w którym czułby się w pełni swobodnie. A może właśnie każda z tych osób, ważna, która jest na stałe; to tam po części jest ten dom. Tam, gdzie dostaniesz rozpuszczalną kawę i wegetariańską pizzę, czekoladki z miętą i rafaello. Inny dom to też ten, gdzie nie prosisz o herbatę, tylko robisz ją sobie sam. Gdzie możesz zrobić sobie tosty z serem i siedzieć przy stole po turecku, ponieważ nikt nie będzie cię z tego powodu ocenial. Dom tam, gdzie masz swoją ulubioną poduszkę i zawsze znajdzie się dla ciebie kąt.

  I tam, gdzie możesz milczeć, śpiewać, krzyczeć i śmiać się. Robić głupie miny do zdjęć, liczyć na dobrą radę, lub wygadać się, by samemu ułożyć swoje myśli. Gdzie możesz liczyć… na obecność.

Share This

Łamiąc Stereotypy

Polub mnie na Facebook i zostań na dłużej!