Ten rok kończę z zupełnie innym podejściem, niż wcześniej. Wtedy miałam plan i wydawało mi się, że bardzo go potrzebuję, bo taka właśnie jestem. Analizująca, rozkminiająca i zawsze z przymusem planowania do przodu- by mieć spokój ducha i odrobinę stabilizacji w chaosie.
Ważne dla mnie było to, aby wejść w tryb posiadania wszystkiego, co mi potrzebne do życia jako konkretne minimum- mieszkanie, czyli tak zwany dom, samochód, najlepiej ten wymarzony. Aby zarabiać jak największą ilość pieniędzy stosownie do moich umiejętności, skończyć studia i może zaplanować jakiś wakacyjny wyjazd. Z partnerem musi układać się bezwzględnie, bo przecież związek zawsze był dla mnie w jakiś sposób najważniejszy, był centrum mojego wszechświata- tak, niewiele nauczyłam się na starych błędach.
Ale niewiele nie oznacza wcale.
Wyjeżdżając od rodziny na święta popadłam w refleksje: dlaczego skupiam się na posiadaniu, jeśli nie jestem?
Podejście i przymus posiadania był w mojej głowie odkąd pamiętam, zakorzeniony pewnie od urodzenia- odziedziczony po rodzicach, pewnie dziadkach, pradziadkach. Może chciałabym, aby nowy telefon i samochód naprawdę mnie uszczęśliwiał, ale wydaje mi się, że tak nie będzie nigdy. Nie zrozumcie mnie źle, nie mówię, że pieniądze nie dają szczęścia gdyż właśnie za nie można robić co się chce- wybaczcie, ale nie jestem zwolenniczką przysłowia o tym, że pieniądze szczęścia nie dają.
Dają, jeśli się wie, jak je wykorzystać.
Jednak w tym trybie posiadania nigdy chyba nie poczułam czegoś takiego, że o, teraz już mam wszystko, czego chcę i więcej już nie potrzebuję. Jest zupełnie na odwrót, zawsze przypominam sobie o tym, że jeszcze coś, czegoś mi jeszcze brakuje, taka pustka, której nic nie jest w stanie wypełnić. I myślałam, że może właśnie tych największych rzeczy mi brakuje; tej stabilizacji, może własnej rodziny, może większej ilości przyjaciół? I zdałam sobie sprawę, że nie. Absolutnie nic z tych rzeczy, mi znanych, nie jest w stanie dać mi pełni szczęścia i spokoju ducha.
Może z wyjątkiem zdrowia, mojego i bliskich. Być może to dałoby mi choć trochę pewności i szczęścia.
Zaczęłam zastanawiać się nad tym, co tak naprawdę robię w swoim życiu, do czego dążę, co zostało mi wpojone jako największe wartości? O czym myślałam od dziecka, do czego kazali biec mi rodzice, a czego unikać? Zawsze myślałam, jak już zresztą tutaj nieraz wspomniałam- że pragnę stabilizacji na każdym etapie i polu swojego życia, a tak ciężko jest mi tę stabilizację osiągnąć, a gdy już ją osiągnę, ciężko ją utrzymać.
Nigdy nie patrzyłam na to w sposób, że może ja tej stabilizacji wcale nie potrzebuję? Może nie potrzebuję mieć na pierwszym miejscu związku, może wcale nie jest mi potrzebny fajny samochód, jedna, stała praca na całe życie (nawet jeśli cholernie jej nienawidzę)? Może mieszkanie w centrum na własność nie dla każdego musi być szczytem marzeń? Może nie Gdańsk ani Warszawa- a Nowy Jork, albo mała wioska w Irlandii, gdzie zielony spokój koiłby mnie każdego dnia?
Tyle razy już ignorowałam swoją intuicję, nawet jeśli później tego żałowałam. I chyba myślę, że już dość. 90% mnie to obawa o to, co sobie ktoś o mnie pomyśli, co muszę zrobić by nie zatracić znajomych, że powinnam odpisać na wiadomość, że powinnam zadzwonić, zatroszczyć się, wysłuchać, wycierpieć- bo przecież podobno na tym właśnie się uczę. A może już nie chcę? Może chciałabym w końcu robić to, na co JA mam ochotę. Odezwać się, jeśli chcę, nie dlatego, że już dawno się nie odzywałam. Jeśli ktoś bliski będzie miał mnie w dupie, to ja go będę miała też. Jeśli nie będę traktowana tak jak chcę być, to po co mi się zbliżać? Czy tak naprawdę potrzebne mi są dobra do szczęścia? Myślenie o emeryturze mając dwadzieścia cztery lata- po co mi to? Mogę tej emerytury nawet nie dożyć! Czy na starość da się zrobić pauzę, cofnąć czas i przeżyć to, co można było dzisiaj, mając to, co włożyłam do skarpety przez kilkadziesiąt lat?
Niektóry mówią, że można zacząć od nowa nawet jeśli się ma osiemdziesiąt lat. Ja uważam inaczej- na niektóre przeżycia nie ma się już wtedy sił. Zarówno fizycznych jak i psychicznych.
Więc dlaczego teraz mam się ograniczać, budować wokół siebie fortecę- by za kilkadziesiąt lat siedzieć w fotelu i myśleć, jakie to miałam „zajebiste życie”?
Chciałabym pojeździć po świecie, pobłądzić jeszcze nie raz i nie dwa, pojechać na stopa do innego kraju, pomieszkać chwilę i znowu wyjechać. Być taktowaną dobrze przez innych, ale też przez samą siebie- skończyć z wiecznymi wyrzutami sumienia, że nie spełniam czyichś oczekiwań i nie zadręczać się tym, jaka jestem a jaka powinnam być. I chociaż to banał, jestem jaka jestem, mogę się zmieniać i rozwijać, ale nie chcę zmieniać swoich ukrytych pragnień z myślą, że takie życie nie jest dla mnie. Jest, zawsze było. Z pewnością bardziej, niż to, które mam.
I myślę sobie: nigdy nie będę szczęśliwa mając za cel rzeczy, które mnie nie uszczęśliwiają, a jedynie zatrzymują w miejscu. Nigdy nie marzyłam o wychowywaniu gromadki dzieci, siedzeniu przez lata w domu czekając z obiadem na męża. To nie byłoby prawdziwie moje życie, a jedynie próba zadowolenia wszystkich wokół, po raz kolejny, bo to właśnie robię przez cały czas. W swoim życiu nie mam miejsca na swoje marzenia i to, co chciałabym zobaczyć. I jasne, chciałabym kiedyś osiąść i mieć rodzinę, swoją własną. Ale dopiero po tym, jak poznam świat z innej strony, niż z tej w której przyszło mi żyć. Ten znam już za dobrze i nie podoba mi się.
Dlatego postanowienie noworoczne mam tylko jedno, bardzo ogólnikowe: żyć tak, jak zawsze chciałam. I choćbym miała stracić wszystko, co mam teraz, będzie warto. Bo nie żyję dla innych.