Każdy z nas chciałby wytyczać sobie własną drogę przez życie. Podejmować tylko dobre wybory, być generalnie dobrym człowiekiem i co za tym idzie- szczęśliwym. Wielu ludzi natomiast nie ma łatwego startu. Bagaż doświadczeń, związany z trudnym dzieciństwem, dysfunkcyjnymi rodzicami i domem, w którym trudno było czuć się kochanym. Jako dorośli, w głębi wciąż pozostajemy dziećmi, szukającymi wszędzie akceptacji i zrozumienia. W moim przypadku od zawsze było to poczucie odrzucenia, a odkąd pamiętam szukałam miejsc, w których mogłabym poczuć się ważna i chciana. Nie chcę się nad sobą użalać, ale mogę śmiało powiedzieć, że dzieciństwo i okres dorastania mnie nie oszczędzały. Można by rzec- inni mają gorzej. Ba, z pewnością świat pełny jest ludzi, którzy żyją szczęśliwi nieświadomi pewnych procesów, jakie miały w nich miejsce. Istnieją też ci, którzy z powodu jednego zdarzenia nigdy się nie podnieśli. Ja od zawsze miałam poczucie, że spłacam nie swój dług, pokutuję za nie swoje grzechy, przeżywam nie swoje traumy.
Rodzina towarzyszy człowiekowi przez całe życie- od jego początku, do końca. Człowiek, który czuje, że nie ma rodziny- cierpi. Człowiek, który zaznał cierpienia jako dziecko, będzie straumatyzowany prawdopodobnie do końca życia. Odkąd wyprowadziłam się z rodzinnego domu czułam, że zostałam „bezdomna”. Nie było takiego miejsca, które mogłabym tak nazwać. Nie doznałam takiego ciepła, które mogłoby mi to uczucie dać, chociaż od niemal dziesięciu lat staram się ten dom odnaleźć. Dom rodzinny- z jednej strony przekazał mi wzory zachowań i wartości z których mogę być dzisiaj dumna. Z drugiej- pewne decyzje, emocje sprawiły, że po dziś dzień czuje się zepsuta. Niedowartościowana, niepotrzebna niczym przedmiot rzucony w kąt. I choć mam za sobą kilka lat terapii, to poczucie nigdy się nie zmieniło. Od tamtych chwil zawsze zastanawiałam się, czy się zaadaptuję. Czy partner, z którym jestem, na pewno mnie kocha. Czy dla przyjaciół, którzy chcą mi pomóc, nie jestem ciężarem. Czy kieruje mną ta wersja mnie, której nigdy nie chciałam, czy to prawdziwa ja. Czy zasługuję na miłość, oddanie. Czy nie powielę toksycznych zachowań, wynikających z toksycznych relacji z najbliższymi. Przez całe życie borykam się z problemem bycia niechcianą. Ten problem leży głównie w mojej głowie, choć nie jest to tak proste, jak mogłoby się wydawać. Człowieka łatwo jest podsumować, skreślić. Trudniej poznać jego historię i go zrozumieć. Czytałam kiedyś książkę „Nie zaczęło się od ciebie”, gdzie autor rozwinął wątek dziedziczenia traum, i choć przykłady tam przytoczone były lekko nad wyraz, to widzę jednak pewną zależność w swojej historii rodzinnej. Przekazywany z pokolenia na pokolenie brak miłości, zainteresowania, wsparcia. I choć w moim przypadku objawiło się to połowicznie, gdyż nadal są ludzie na których zawsze mogę liczyć, to i tak od dziecka prześladuje mnie pytanie, czy rzeczywiście jestem komuś potrzebna? Niesie mnie potrzeba akceptacji, uwagi, zainteresowania, gdyż inaczej nie czuję się kochana. Nie czuję się ważna. Doprowadziło to do zaburzeń osobowości, depresji, problemów adaptacyjnych. I choć mam już wsparcie w terapii, to jednak ogarnia mnie pewien smutek. Nikt mnie nie pytał, czy właśnie to chcę dostać od swoich krewnych. Był to po prostu niezbyt miły spadek, z którym dziś muszę się mierzyć: nieumiejętność wyrażania potrzeb i uczuć, problemy z komunikacją, a z braku umiejętności radzenia sobie z tym, obieram drogi na skróty. Mimo wszystko te rzeczy same w sobie nie bolą aż tak bardzo, jak konsekwencje, które z nich płyną. Problemy w szkole, potem w pracy, w przyjaźniach, w związkach. Na każdym z tych szczebli chciałam być najważniejsza, żeby czuć się potrzebna i chciana. Brana pod uwagę. I każda z tych rzeczy odbiła się boleśnie czkawką w moim życiu. Trafiłam na przyrównanie życia dziecka do pustego kielicha. Rodzice, rodzina powinna napełnić go miłością, zrozumieniem, aprobatą, wsparciem. Jeśli tego nie zrobią, dorosłe dziecko, takie jak ja i wielu z nas- będzie rozpaczliwie i desperacko próbowało ten kielich napełnić. I jasne, nie wszystkie decyzje i działania można usprawiedliwiać w ten sposób. Gdybyśmy chcieli, wszystko można by pod to podciągnąć. Nikt z naszego otoczenia także nie musi chcieć być świadkiem, ofiarą tego, nad czym sami nie panujemy. Jednak istnieją kwestie, z których ciężko zdać sobie sprawę, a co dopiero nad nimi pracować. Wiedza, to pierwszy krok do ozdrowienia. Ale kluczem jest z pewnością świadomość i podjęcie działań terapeutycznych. Na terapii dowiedziałam się, że spełniam wiele cech z kryteriów rodziny dysfunkcyjnej: nadmierna krytyka siebie, ciągła potrzeba uznania, nieumiejętność łączenia zdarzeń z konsekwencjami, poczucie, że jest się innym, niż pozostali. Brak umiejętność powiedzenia prawdy, nawet jeśli jest to dużo łatwiejsze, niż kłamstwo.
Problemy, z którymi borykamy się w dorosłym życiu, mają odzwierciedlenie w otaczającej nas rzeczywistości. Miałam 8 lat, gdy rodzice zapomnieli odebrać mnie z kościoła, tuż po naukach przed przystąpieniem do pierwszej komunii. Było to niemal 20 lat temu, a ja wciąż pamiętam, jaki ból to wówczas spowodowało. Od tamtego czasu wiele razy byłam traktowana jak przedmiot, o którym się zapomina, który można przełożyć z miejsca na miejsce, albo traktować niemal jako narzędzie w rodzinnych potyczkach. Bycie dzieckiem rozwiedzionych rodziców, posiadanie przynajmniej jednego rodzica i innych krewnych, którzy nieświadomi spustoszenia jakie zasiali, przelali na mnie swoje wzorce szukania uzupełnienia kielicha. Na koniec dnia to właśnie tacy jak ja stoją przed lustrem wobec kolejnej w życiu przegranej.
Dziś, te dwadzieścia lat później, mam poczucie bezsensu istnienia, odczuwam emocjonalną pustkę. Jestem zmęczona ciągłym uciekaniem od problemów, niekończącym się niezadowoleniem z siebie, brakiem poczucia rzeczywistego szczęścia niezależnie od osiągnięć, niskiej samooceny, bycia w ciągłym, zamkniętym kręgu nieporadności wobec skutków i przyczyn. Nie da się cofnąć czasu. Nie da się wymazać pewnych błędów. Ale od wyroku popełniania wciąż tych samych błędów można się odwołać. Ta droga nie jest łatwa, wymaga wejrzenia w głąb siebie, powrotu do tych obrazów i uczuć- nic nie wyciska z człowieka większego wodospadu łez i poczucia wstydu, zażenowania, rozczarowania. Wymaga zatwierdzenia tych uczuć i obrazów w pamięci, jako te złe. Te niezdrowe.
W moim wypadku, ta droga wiąże się przede wszystkim z ogromnym poczuciem osamotnienia. Pierwszym krokiem z pewnością jest wybaczenie sobie zachowań, które spowodowały cierpienie innych ale także moje. Zachowania, które biorą się z potrzeb. Potrzeby, które biorą się z braków. Braki, z którymi nie potrafiłam sobie poradzić. Lawina myśli niczym grom z jasnego nieba, który zbudził nad ranem.
„Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.” – L. Tołstoj